Witam. Pewnie większość z czytelników już dawno pożegnała mnie ze świata żywych. Otóż pogłoski o mojej śmierci (w blogosferze) są co najmniej przesadzone. Ostatnie kilkanaście miesięcy a i owszem zaniedbałem, z racji pobytu na przymusowej emigracji oraz geometrycznego przyrostu członków rodziny. Nic straconego jednak, jakieś zdjęcia robiłem w tym czasie (bo jak mawia poeta “nie da się żyć bez powietrza”) i zapewne będzie co publikować w najbliższym czasie, ba, przez kilka dobrych tygodni.
Odpoczynek od bloga przyczynił się też do tego, iż zapewne spoważniałem, zmieniłem sposób postrzegania niektórych spraw, trochę sprzętu (nie mam DSLRa, powaga!), a i, co najważniejsze, nabrałem niekłamanego apetytu na kontynuowanie przygody z blogiem :) Jako niepiszący blogoholik wytrzymałem i tak za długo, jednak jak mawiają znawcy uzależnień, tą chorobę można tylko zaleczyć, nigdy całkowicie zlikwidować, a nawet niewinna próba powrotu do starych przyzwyczajeń (“bo przecież jestem silny, tylko wejdę na bloga na chwilę, nic nie będę pisał, obiecuje”), powoduje kolejną poważną remisję objawów i powrót choroby ze zdwojoną siłą!
A co się zmieniło przez ten czas? W sumie niewiele – rodzina jakby większa, Polska jak stoi tak stała, jakoś nawet piękniejsza i bardziej kolorowa. Pełnych angielskich śniadań jakby mniej jadam od powrotu, na portalach nadal hejterstwo, na fejsie nadal wręcz przeciwnie. Anonimowość swoją drogą sprzyja wyostrzeniu opinii. Ale nie o tym dziś :)
W najbliższym czasie postaram się więc uzupełnić wpisy z sesji, które odbyły się w czasie tej wymuszonej abstynencji. Zmieniłem także odrobinę wygląd i filozofię strony – obecnie na pierwszy plan wysunęła się galeria, gdyż kiedyś wreszcie należało ją założyć. Szewc bez butów chodzi – informatyk, który w swoim czasie założył kilkanaście galerii dla znajomych i klientów, sam takowej nie posiadał. No nic, teraz jest i mam nadzieję, że choć odrobinę przypadnie do gustu.Blog też odrobinę inaczej ułożony – bardziej skoncentrowany na zdjęciach, mniej na mojej pisaninie. Po kilkumiesięcznym burzliwym romansie z jednym z poczytniejszych pism fotograficznych, pisanie (i to jeszcze na poważnie) jest dla mnie jednak mniej atrakcyjne od publikowania zdjęć. Ale bez obaw, postaram się także, aby w każdym wpisie było przynajmniej odrobinę moich nieuporządkowanych najczęściej przemyśleń ogólnofotograficznych :)
A dziś zaczynamy od sesji z Marcela Leszczak (D’Vision), jedna z finalistek ostatniego Top Model, która jakże “na bogato” wchodzi ostatnio na rynek. Przyznać muszę, że magia nazwiska przywiodła do studia Łukasza Osucha dość sporą grupkę “asystentów”, którzy mniej lub bardziej udawali, iż chcą pomagać przy sesji! Co parę razy skutkowało wręcz moim lekkim poirytowaniem i zzielenieniem na twarzy :) Jednak poważnie podchodząc do tematu, ekipa naprawdę przednia – stylizowała i malowała Ewa Musiałek, asystował Przemek i Łukasz. Greg Red na poczet tej sesji przygotował nawet funkiel nówkę gorset, który jakże okazale prezentuje się na zdjęciach backtage. A i sama Marcela okazała się być bardzo kontaktową osobą, z którą niezmiernie miło się współpracuje, co zresztą zdaje się zadawać kłam obiegowym opiniom, iż ludzie których znamy z ekranu mają rogi i gryzą :) Tu nic takiego nie miało miejsca, a sesja przebiegła w atmosferze ogólnego zrozumienia. Całość zrobiliśmy przy dość skoncentrowanym świetle górnym, które ostatnio coraz bardziej lubię i które sprawdza mi się w takich odsłonach jak właśnie ta, zaplanowana z Marcelą. Już niebawem zatem zaprezentuję efekty tej współpracy, a dziś, jako przedsmak – kilka kadrów z backstage, wykonanych przez Przemka i Łukasza. Zapraszam i witam ponownie :)
]]>
Dziś mało gadania, za to dużo zdjęć – taka odmiana od przegadanych ostatnich postów!
Tym razem relacja z sesji, która przeprowadziłem z genialną Rossella Vanon w Hamstead Heath w Londynie. W miejscu, które jest od dawna mekką curisingujących gejów. To właśnie ten park wieczorami zamienia się w jedno wielkie centrum schadzek, w którym obowiązuje określony system porozumiewania. Z tego co się dowiedziałem, trzymanie w dłoniach torby oznacza niejako zaproszenie do … zabawy. Modliłem się tylko by nie chodziło o torbę fotograficzną.
Anyhow, wszystkie zdjęcia w świetle zastanym, dziś zero błyskania. Nietypowo jak dla mnie, ale w życiu trzeba spróbować wszystkiego. Chyba za bardzo zostałem zaszufladkowany jako “strobista”, postanowiłem więc parę sesji zrobić całkowicie w świetle zastanym. W końcu światło to światło – trzeba umieć nad nim panować, nie ważne, czy jest ono sztuczne czy naturalne! Przy odpowiednim ustawieniu modelki i przemyśleniu kompozycji kadru, także i w świetle zastanym można osiągnąć całkiem ciekawe efekty. Także bez blendy, styropianów itd. Najważniejsze jest zrozumienie światła. Bert Stephani swoje warsztaty rozpoczyna zawsze od zdjęć całkowicie bez lamp i wcale nie dlatego, iż nie chce mu się rozkładać sprzętu. Jeśli nie zrozumiesz jak działa słońce i cień, ciężko będzie ci wejść w świat błyskania.
A więc zapraszam do przeglądnięcia efektów tej “zastanej sesji”. W poczekalni czeka jeszcze kolejna, stay tuned!
]]>Weekend w UK, w hotelu. No nie jest to szczyt wypasu. Nie nastraja to najlepiej, samopoczucie bezwzględnie siada. Tym bardziej, że to weekend bez rodziny. Trzeba sobie zatem jakoś poprawić samopoczucie, środkami innymi niż te, przed którymi przestrzega Minister Zdrowia…. zdjęciami :)
Nadrabiania zaległości ciąg dalszy. Tym razem mam przyjemność zaprezentować sesję z doskonałą wizażystką i stylistką – Ewą oraz modelką bezobsługową – Beatą. Ewa zgodziła się uczestniczyć w realizacji mojego ześwirowanego pomysłu na dziwną stylizację i zadbała o wszystkie, najmniejsze nawet detale. Człowiek orkiestra – bo i wystylizuje, i uczesze i umaluje. Samograj! Zresztą cała ekipa samograjów – napisałem o Beacie “modelka bezobsługowa” – bo to najszczersza prawda – po prostu doskonale wie, o co chodzi w tym fachu. Po przedstawieniu pomysłu, potrafiła momentalnie wczuć się w rolę w tym stopniu, iż kompletnie nie musieliśmy narzucać jej jakichkolwiek póz. Ona po prostu to ma – i rozumie w locie o co chodzi fotografowi. Nic tylko polecać, bo na 100% zrobi oszałamiającą karierę, a wtedy lansiarsko będzie mieć zdjęcia Beaty w portfolio :)
Zamysłem sesji były wariacje modowe krążące wokół gogli spawalniczych, które nabyłem w allegro. Zresztą sprzedawca, firma oferujące jakże bogaty asortyment przemysłowy musiał mieć ze mnie niemały ubaw, kiedy napisałem do niego, iż chciałbym żeby okulary doszły do soboty – bo wtedy mam sesje… Mam nadzieję, że pomyślał o sesji na studiach, jakimś AGH czy podobnej uczelni :)
To także pierwsza “prawdziwa” sesja nową piątką. Dlaczego zmieniłem? Jedynka była naprawdę spoko, obudowę miała 100 razy lepszą niż jakakolwiek piątka. Doszedłem jednak do wniosku, że technologia idzie do przodu, aparaty mają coraz lepsze iso, podczas gdy w jedynce już 800 szumi. Wrażenia pozakupowe jak najbardziej pozytywne, jestem zaskoczony nowym systemem autofocusa, który po prostu działa tak jak należy. Odwzorowanie kolorów także bardzo przyjemne, nie pogarsza się w sposób znaczący przy wysokich czułościach – a tego chyba bałem się najbardziej i dokładnie tego brakowało mi w jedynce. Filmy – miły dodatek, średnio się znam na VideoDSLR, ale może z czasem wkręcę się także i w tej aspekt tej lustrzanki. Obudowa – tragedia :) Plastik fantastic. Ale chyba wszystko po jedynce będzie dla mnie plastikowe i tandetne. Jednym słowem – robi zdjęcia ten 5d Mark III. A to najważniejsze :)
Sesje wykonaliśmy kilkoma lampami studyjnymi. Jako główne źródło światła posłużyła okta, ustawiona górno-bocznie. Nie chcieliśmy ustawiać jej centralnie od góry, gdyż chcieliśmy uzyskać trochę cieni, które przyjemnie obrysują modelkę. Ponieważ okta nie była za duża, a i ustawiona dość blisko Beaty, służyła ona głownie jako oświetlenie twarzy. Aby równomiernie doświetlić także całą sylwetkę, w pewnym oddaleniu ustawiliśmy wielki softbox (około 150 x 100 cm).Piewnym wyzwaniem okazały się właśnie gogle, w których lampy odbijały się pod pewnym kątem. Wiadomo, można by sobie z tym poradzić w Photoshopie, jednak ja wyznaje zasadę, iż powinienem walnąć się mocno w głowę za każdym razem, kiedy pomyśle “Naprawie to później w Szopie” :) Po co poprawiać, skoro można zrobić dobrze za pierwszym razem? Odpowiednie ustawienie modelki, pamiętanie o tym, aby nie ustawiać się pod danym kątem – i gotowe :)
Skontrowaliśmy dwoma strip softboxami, tak aby obrysować ramiona, płaszcz i włosy. Stosowanie światła kontrowego to smaczek, który osobiście preferuje, gdyż dodaje trójwymiarowości zdjęciom. W niektórych zdjęciach błysnęliśmy także małym softboxem usadowionym pod sufitem we włosy od góry.
Wszystkie zdjęcia robione były przy ISO 50, przesłonie 2,8 i czasie 1/125 sekundy. Czas wymusiła na mnie Mamiya ZD, gdyż jest to maksymalny czas synchronizacji migawki tego aparatu. Fotografowałem moim dwoma ulubionymi obiektywami – Canon 135 L oraz Mamiya 80/2,8 oraz ulubionymi (ostatnio) aparatami – Canon 5d Mark III i Mamiya ZD. Swoją drogą Mamka nie przestaje mnie zadziwiać. Ma tylko jeden punkt autofocusa, a mimo to nie zdarzyło mi się, aby zdjęcia były kiedykolwiek nieostre. Sama przyjemność fotografowania i przeglądania później zdjęc – polecam wszystkim, bo teraz za niewielkie pieniądze dostać można tą puchę w świetnym stanie.
Dzisiejszy bonus to backstage z sesji, połączony z szybciutkim tutorialem dotyczącym nowego cacka w moim plecaku – ColorChecker Passport. Jest to genialne wręcz urządzonko, pozwalające na odpowiednie skalibrowanie kolorów aparatu w każdych praktycznie warunkach oświetleniowych. Mój filmik pokazuje, jak stworzyć własny profil kolorystyczny, przenieść go do Lightrooma i cieszyć się nim jak dziecko :) Zapraszam!
Jeśli ktoś chciałby pobrać sobie sam filmik z pracy z ColorCheckerem (w normalnej prędkości) - zapraszam do pobrania.
I kolejny bonus – niespodzianka. Zapraszam do kiosków po najnowszy numer Digital Camera Polska. A w nim same przyjemności – nie tylko moja okładka, ale także pierwsza część serii felietonów – “Z Notatnika Strobisty”. Będzie to (mam nadzieję) seria, w której w dość przystępny i luźny sposób prezentował będę różne techniki oświetleniowe, tak w studio, jak i w plenerze. A wszystko na przykładzie moich zdjęć. Mam nadzieję ze ta seria spodoba się czytelnikom magazynu – dla mnie to pierwsze większe wyjście ze świata wirtualnego ze swoimi poradami. Mam trochę tremy – zobaczymy jak będzie!
I ostatni na dziś bonus – opublikowany został właśnie najnowszy, 22 numer magazynu fotograficznego Camerapixo, który promuje fotografów, fotografię i pasję do robienia zdjęć. Ku mojej niekłamanej radości redakcja postanowiła opublikować jedno z moich indyjskich zdjęć w kategorii Editor’s Choice. Bardzo miła niespodzianka, gdyż naprawdę lubię właśnie to zdjęcie! Zapraszam do pobrania magazynu ze strony Camerapixo.
A już niebawem relacja z sesji w Londynie i w Krakowie. Idę dalej zmulać w hotelu, odmeldowuje sie :)
]]>“This has been the busiest & most popular Gay Cruising ground in London, if not the world. It is located just up the hill from Hampstead Tube Station on the Edgware Branch of the Northern Line. The Main entrance onto the Gay West Heath is from behind the appartments ‘Jack Straws Castle’. Very handy if you can’t find it because you just have to ask for the Pub. Everyone knows it. It is also the Safest Cruising Ground. The Police know what goes on there and are happy to steer clear if Guys don’t annoy the locals too much. The locals also know it and don’t venture on there after dark. They walk their dogs there during the day, so try not to upset any of them if you are there too. If they see you, most will just ignore you and go on about their business. Apart from the Cruising, the whole of the Heath is very beautiful. Please try not to upset this delicate balance, or we might loose the most wonderful place in London !!! “
Tyle gwoli lokalizacji. A już niebawem na blogu:
Wytrzymać w pełnym zdrowiu cały pobyt w Indiach, a złapać kleszcza w lesie w Polsce, parę kilometrów od domu – takiej sztuki dokonać może tylko taki pechowiec jak ja. I to w dodatku zorientować się w obecności intruza w ciele dopiero za granicami naszego kraju, gdzie znikąd pomocy – ot cały ja…
Ale po kolei.. Stosunkowo niedawno (jak na realia nadganiania zaległości na blogu) miałem niezwykłą przyjemność pracy z doskonałą ekipą twórczą, w której prym wiodła niezastąpiona stylistka, wizażystka, kreatorka wizerunku i fryzjerka w jednym – Paula. Jest ona nie tylko młodą matką (co powoduje, iż wspólnych tematów nie braknie nam na pewno), ale także szalenie twórczym specjalistą, który nie ogranicza się do “zwykłej” stylizacji, a swoim fachowym okiem potrafi czuwać nad wszelkimi detalami podczas sesji. Jeśli to teamu dołącza jeszcze Natalia, a asystuje osobista małżonka, sesja staje się po prostu czystą przyjemnością. Już dawno po głowie chodziła mi zresztą sesja w coraz modniejszym “hipisowskim” stylu, zatem przyklasnąłem wręcz kiedy Paula stwierdziła, że już od miesięcy ma rozkminiony podobny pomysł i doskonale wie, jakie ciuchy mamy zabrać (ba, ona nawet już je miała) i jak wystylizować Natalię. Zatem nie postało nic, tylko zebrać du..e w troki i zrealizować ten pociągający od dawna całą ekipę pomysł! I nawet kleszcze skrzętnie ukryte w przedziwnych miejscach nie są w stanie tego zepsuć :) Owszem, postępowanie post factum z takimi intruzami z rodziny pająkowatych (mowa o kleszczach, nie ekipie) do najprzyjemniejszych już nie należy i, jak w moim przypadku skończyło się 2 tygodniową kuracją antybiotykową i chirurgicznym rozcinaniem nogi; lecz jak mawiają – jest wojna, są straty!
Sesję wykonywałem moją nową zabawką – aparatem Mamiya ZD, do którego mam tzw. stosunek ambiwalentny. Kocham go i zarazem nienawidzę. A właściwie uczucia te pojawiają się z odwrotnej kolejności. Sesja do prostych nie należy i jest to zabawa jedynie dla ludzi o mocnych nerwach. Na wyświetlacz oczywiście nie ma co liczyć – nie widać w nim kompletnie nic. Owszem można podglądnąć histogram, ale już oglądnięcie zdjęcia na ekraniku o rozdzielczości pewnie mniejszej niż VGA to istny powrót do przeszłości, kiedy godzinami czekało się, przy wtórach dziwacznych dźwięków z magnetofonu, na “wgranie” się gry na Atari, a potem pasjami “ciupało” się w River Ride… I do tekstów w stylu “nie włączaj światła, bo się nie wgra…”. Jednym słowem – nic nie widać :) Nic to, pomyślisz – zawsze można robić zdjęcia prosto na kompa do Lightrooma. Jasne, można, można. Najdłuższy kabel Firewire jaki znalazłem ma kolo 4 metry, co już nie jest super wygodne, a i transfer do dedykowanej aplikacji też demonem szybkości nie jest. Dedykowanej, bo oczywiście tethered capture do Lightrooma nie działa. O ilości błędów aplikacji, “zawieszeń” i innych problemów oczywiście nie wspomnę przez grzeczność, ale i tak sam w sobie widok fotografa, który w środku lasu gania z laptopem jest co najmniej osobliwy.
Znacznie milszych doznań dostarcza jednak praca ze zdjęciami z tego aparatu już po skończeniu sesji. Tu oczom ukazuje się już naprawdę przyjemny widok. Przede wszystkim ta stara konstrukcja (ma juz pewnie z 8 lat co jest całą epoką w branży fotograficznej) ma niesamowitą rozpiętość tonalną, porównywalną z filmem średnioformatowym. To co na mojej lustrzance już dawno się przepala, w Mamiya ma jeszcze całkiem sporo detali. Jest to zasługa przede wszystkim sporo większej matrycy, dzięki której także i pixele mogą być znacznie większe.Większa matryca to także znacznie mniejsza głębia ostrości, właściwa aparatom średnioformatowym.
Wszystkie tu publikowane zdjęcia robiłem przy ISO 50, które jest natywną czułością tego aparatu. Owszem, może pracować “aż” do ISO 400, jednak wtedy pojawiają się już dość znaczne szumy. Prosta sprawa – ten aparat po prostu lubi dużo światła. Tylko wtedy pokazuje swoje prawdziwe oblicze i pełnię możliwości. Na szczęście w przypadku zdjęć pod słońce taki poziom czułości jest jak najbardziej naturalny. Autofocus to sprawa dyskusyjna w przypadku tego aparatu. Sporo użytkowników narzeka na to, iż nie działa on najlepiej, do wyboru jest 1 (słownie “jeden”) punkt ostrości, a i tempo jej ustawiania nie jest ekspresowe. Nie jest to jednak aparat do sportu, więc w użytku “portretowym”, gdzie nie specjalnie nam się spieszy, jest to sprawa pomijalna. W połączeniu z bardzo jasnym wizjerem (a ja myślałem, że mój Canon ma jasny…) oraz tanimi obiektywami manualnymi do starszych modeli tego producenta – dostajemy bardzo fajną platformę do współpracy z niezmiernie dobrymi jakościowo szkłami.
Zatem czy polecam? I tak i nie… Nie jako podstawowe body, bo nie wierze, że robicie tylko portrety studyjne, lub zdjęcia plenerowe w studio. Nie kupuje też tego, że praca w plenerze z laptopem jest fajna, wygodna i lansiarska – jak dla mnie jest po prostu upierdliwa. Co innego w studio, lecz plener i runo leśne pełne kleszczy (vide powyżej), to nie jest miejsce dla twojego ukochanego laptopa. Nie polecam jeśli potrzebujesz wyższego iso niż powiedzmy 200, szybki autofocus, dobry wyświetlacz. Polecam natomiast jeśli mimo tych wszystkich wad, jesteś jak ja fanem tego specyficznego “looku” jaki daje tylko średni format. Polecam jeśli lubisz głębie, którą on daje, poziom detalu, rozpiętość tonalną. Wiem, wiem, nikon teraz ma trylion EV rozpiętości i 1,5 raza więcej pixeli. Ale…
A jak świeciliśmy? Baaardzo prosto, klasyczny OneLight. Przy okazji tej sesji postanowiliśmy wypróbować patent na wielki softbox, zbudowany z 2 ogromnych prześcieradeł rozwiniętych na stojaku do tła. Dzięki takiemu zabiegowi uzyskujemy ponad 4 metry kwadratowe powierzchni oświetleniowej, dzięki czemu emitowany błysk jest niezmiernie miękki i delikatny. A więc błyskamy tak, aby nie do końca widać było efekty błysku, gdyż takie światło jest zbliżone do zastanego w pochmurny dzień. Mając przygotowaną ramę z rozwiniętymi prześcieradłami, pozostaje już tylko błysnąć gołą lampą o dużej mocy w pełnym oddaleniu od tegoż swoistego softboxa (czy tez California Sunbounce dla ubogich). Ja używałem akurat lampy MSN 800 na pełnej mocy, zasilanej z battery packa. Jedno słowo przestrogi – taka ogromna powierzchnia to zwykły żagiel, który dość swobodnie zachowuje się podczas nawet najmniejszego podmuchu wiatru, zatem albo obciążyć musimy go sporymi kamieniami, sand bagami itd, bądź też po prostu podziurawić nasz softbox, tak aby ciut mniej poddawał się wiatrowi.
W zdjęciach “pod słońce” byliśmy już bardziej mobilni, gdyż ograniczyliśmy się do błyskania przenośną lampą Fomei Panther Mini z parasolką. To mój ulubiony obecnie zestaw, który służył mi wiernie podczas podróży do Indii i ani razu mnie nie zawiódł. A mógłby, gdyż nie dawałem mu żadnej taryfy ulgowej. Zaletą tego sprzętu jest to, że faktycznie można trochę pobłyskać (ponad 350 błysków przy pełnej mocy na jednej baterii), co jest jakże różnym wynikiem od innych, popularnych obecnie lamp plenerowych, których 90-100 błysków to raczej zawracanie głowy, a nie poważna konkurencja.
Zatem błyskaliśmy klasycznym górnym światłem, powyżej twarzy modelki, tak aby wyrównać różnicę naświetlenia w stosunku do skrzącego się w tle słońca. Nie chciałem go gasić całkowicie, gdyż zależało mi na uzyskaniu tego świetlistego, hipisowskiego klimatu, jednak i tak musieliśmy wydatkować sporo mocy lampy, aby wydobyć Natalię z cienia :)
]]>Tymczasem kilka zdjęć finalnych oraz parę backstage z naszej wyprawy marzeń do przepięknego Rajasthanu!
]]>
Ostatnio średnio u mnie z czasem. Średnio wiem jak się nazywam, jaki jest dzień tygodnia, gdzie jestem. Po ostatniej niedzieli pobiłem chyba nieoficjalny rekord zmarnowanych godzin na lotniskach, po tym jak w 24 godziny, bez przystanku we własnym mieszkaniu zrobiłem trasę New Delhi – Kijów – Warszawa – Bruksela – East Midlands Airport – Derby. I wszystko to znosząc spojrzenia wszystkich tych panów pod krawatem, podróżujących do Brukseli, którzy z nieskrywaną niechęcią spoglądali na mnie jak na ćpuna- nie domytego od 2 dni, w ciuchach brudniejszych od odzienia roboczego górnika z przodka. I wcale się nie wyżalam, skoro słowo się rzekło i blog nadal żyje, trzeba wreszcie usiąść do nadrabiania zaległości! Nota bene ta jakże osobliwa podróż lotnicza to wynik mojej wyprawy do Indii, z której zdjęcia gdzieś juz krążą w sieci, a o której niebawej napisze na blogu, prezentując jej fotograficzne efekty. Powiem tylko, że było naprawde. Bez turystycznych atrakcji, bez wygód, klimy i drinków z parasolkami. Było prawdziwie, o ludziach, o życiu, o tym co ważne. Pozwoliło mi zrozumieć jakie zdjęcia chce robić. Wcześniej, przy okazji warsztatów u Lary zrozumiałem czym chcę je robić, zatem pomysł na siebie jako “pstrykacza” powoli się krystalizuje, ewoluując nieco od tego co robiłem dotychczas. Zobaczymy co z tego wyniknie.
Ale do brzegu. Niedawno kolejny raz było mi dane pracować z genialna fryzjerką Bogusławą Chmiest, która potrzebowała zdjęć swoich genialnych fryzur na konkurs Colortrophy organizowany przez L’Oreall. Na tego typu współprace godzę się nader chętnie, tym bardziej że kreatywna ekipa zgoła wyśmienita - Anita Szydłowska jako modelka (modelka, z którą stworzyłem jeszcze krwawo-soczystą sesję, czekającą cierpliwie na publikację na blogu) i Weronika Gwiazda, która pędzlem i innymi atrybutami wizażowymi potrafi wyczarować naprawdę cuda. Mi pozostało zatem “kliknąć” parę zdjęć, które jak najlepiej pokażą tytaniczną pracę fryzjerki i całej twórczej drużyny. Piece of cake :) Z relacji zainteresowanych wiem, że prezentowana fryzura (robi wrażenie, co nie?) to efekt wielu godzin morderczej pracy – koloryzacji, fryzur próbnych i właściwego czesania. Zatem praca stylisty fryzur to kompletnie coś innego niż ja (potocznie) myślałem, kiedy przychodzę do pani Basi na mieście by “troche ściać góry a tył i boki maszynką” :)
Konkurs L’Oréal Color Trophy ma ponad 50-letnią tradycję i odbywa się w ponad 30 krajach. Od Londynu po Tokio prezentowane są najnowsze trendy we fryzjerstwie, które przenikają się z tendencjami ze świata mody.
Jury tegorocznej edycji L’Oréal Color Trophy z ogromnym zaangażowaniem oceniało 127 prac, które trafiły pod obrady półfinałowe. Nie obyło się bez burzliwych dyskusji i merytorycznych sporów, które doprowadziły do wyłonienia 20 najlepszych zdjęć oraz przyznania wyróżnienia.
Obrady jury odbyły się 15 maja 2012 roku. Zdjęcia wyeksponowano w imponującej przestrzeni ekskluzywnego Domu Handlowego Vitkac przy ul. Brackiej w Warszawie.Przewodniczącym jury był Charlie Le Mindu – kontrowersyjny fryzjer, perukarz i projektant mody, którego kreacje nosi m.in. Lady Gaga. Obok niego zasiadły wielkie osobistości polskiego fryzjerstwa: Leszek Czajka – Ambasador L’Oréal Professionnel oraz Honorowy Ambasador marki – Jacek Tatormir. Grono fryzjerów dopełniła przedstawicielka młodego pokolenia – zwyciężczyni drugiej edycji konkursu L’Oréal Color Trophy – Agata Kociołek. Do jury zaproszono również redaktor naczelną magazynu VIVA! – Katarzynę Przybyszewską oraz redaktor naczelną magazynu VIVA! Moda – Agnieszkę Ścibior.
Praca Bogusi jest wiec w półfinale (czemu kompletnie się nie dziwie) i czeka także na waszą pomoc i glosy! http://www.colortrophy.pl/prace-po-fina-owe-3/?start=9#364
O fryzurze i całym kreatywnym zespole można się rozpisywać godzinami. Ale Was pewnie interesuje także jak zdjęcia zostały zrobione. ISO – moje standardowe 50 (Canon powinien wypuścic aparaty dla takich świrów jak ja z podstawywym ISO 50 – to taki mój feature request prze pana), przesłona kolo 2,2 na obiektywie Sigma 85 1,4. O Sigmach różnie się mówi na tzw. “mieście”. Znam wielu forumowych proroków wieszających psy na wszelkich sigmach, a to za słaby focus, a to za aberracje (nie wiem o co chodzi, ale w wikipedii znalazlem ze aberracja to inaczej zboczenie… hmmm), a to na plastikową budowę. A ja powiem tak – może i plastikowy, ale gwoździ nim wbijać nie będę. Za to robie nim zdjęcia, a do tego celu to jeden z lepszych obiektywów jakie miałem :)
Od góry świeciliśmy dużą oktą, umieszczoną centralnie nad modelką dla uzyskania klasycznego hollywoodzkiego butterfly. Aby rozjaśnić cienie lekko z prawej strony osi optycznej błyskałem małą lampką przez parasolkę (czasem błyskałem, czasem nie, moja lampka Sigma jest nieco kapryśna). Ta lampka z boku robiła też dla mnie fajną robotę jeśli chodzi o odblaski na sukni, która zdobiona była błyszczącymi cekinami, bardzo fajnie reagującymi na takie światełko od dołu. Kontry to 2 strip softboxy. Chciałem stripy zamiast wrót, które standardowo używam z kilku powodów: po pierwsze chciałem bo musiałem – w studio w którym robiliśmy zdjęcia nie było niestety pary wrót. Po drugie – chciałem oświetlić neico więcej – długie włosy Anity, detale sukni, zatem stripy były do tego wręcz idealne. Na tło użyłem jednej lampy studyjnej ze snootem, na który w mega-niefachowy sposób zamontowałem filtr CTO od zwykłej systemowej lampki. (Przy okazji wydaje mi się ze ów filtr zgubiłem, ale sesja bez strat to nieudana sesja).
PS: Dziekuję wszystkim za miłe komentarze po “reaktywacji” bloga. Sporo mnie kosztowała ta decyzja, dlatego doceniam bardzo fakt, iż została tak miło przyjęta. Obiecuję już niedługo nadrobić wszelkie zaległości, te sesyjne i te podróżnicze. Na koniec mała zajawka – backstage z Indii, z moją wierną i nieodzowną asystentką, która przez przypadek jest także moją kochaną żoną. Asia w Indiach zamiast wylegiwać się i opalać całymi dniami, dzielnie asystowała, dzierżąc w dłoni lampę z parasolką :)
]]>Jakiś czas temu żegnałem się z moimi czytelnikami na, jak mi się wtedy wydawało, dłuższy czas. Pomyślałem wtedy, że może wypadało by podać przynajmniej zachowujące pozory racjonalności powody takiej decyzji. Jednak po zamknięciu bloga, nie było już takiej możliwości i moje szanse na wytłumaczenie takiej a nie innej decyzji były praktycznie równe zeru. A złożyło się na decyzję o dłuższej przerwie przynajmniej kilka czynników, wśród których moja przymusowa acz czasowa emigracja jest jednym z wiodących. Czasu na zdjęcia jest naprawdę niewiele, a już na prowadzenie bloga prawie wcale. Przynajmniej tak mi się wydawało. Raptem… do dobra, nie tak raptem, bo to dojrzewało we mnie już od jakiegoś czasu. Lecz obecnie definitywnie mogę stwierdzić – żyję i mam się dobrze!
Mało tego, blog także wraca do życia. A w tzw “międzyczasie” (choć pewnie moja pani polonistka wyklęła by mnie za ten neologizm) działo się także i fotograficznie. Bo nawet w sytuacji, kiedy jestem w Polsce tylko 2 dni w tygodniu, od mniej więcej piątku po południu do niedzieli rano, to pasja fotograficzna nie daje o sobie zapomnieć. To wcale nie takie proste kompletnie zapomnieć o zdjęciach. Fotografia mentalna nie daje zapomnieć. Nawet bez aparatu ciągle postrzega się świat kadrami, ciągle po głowie chodzą przesłony, czasy, ISO.
Poza tym fotografia, jak każdy nałóg, daje klasyczne objawy odstawienne. Jestem palaczem, więc wiem o czym mowie. Fotografia działa tak samo:
Jako, że co tydzień od niedzieli do piątku rezyduję w “Jukeju”, mogłem wreszcie zrealizować swój plan, który już od dłuższego czasu kłębił mi się w głowie – uczestniczyć w warsztatach organizowanych przez jedną z najlepszych fotografów mody, Larę Jade. Od dawna podziwiam jej postrzeganie świata, pomimo, iż jej podejście do technicznych aspektów fotografii jest diametralnie różne od mojego. Lara to impresjonista, który pracuje głównie ze światłem zastanym, potrafiąc wyciągnąć z niego to, co najlepsze. Ja natomiast jestem maniakiem błyskania, a każda próba przekonania mnie to sesji z naturalnym oświetleniem najczęściej kończy się karczemną awanturą. Pomyślałem zatem, że coś ciekawego może narodzić się z takiego połączenia i taki krnąbrny entuzjasta strobów, może się czegoś nauczyć. Przede wszystkim jednak zależało mi na poznaniu Lary i zdobyciu inspiracji, podglądnięciu jak ona pracuje, jak kreuje swoje sesje, jak pracuje z ekipą. Bo to dla mnie było sprawą priorytetową. Błędem jest w moim przekonaniu wybieranie się na warsztaty w przekonaniu, iż nauczy się na nich technikaliów, nagle przez parę godzin zdobędzie się wiedzę techniczną, która umożliwi przeniesienie się na “następny level”. Takie cuda to tylko w Erze :) Jeśli natomiast nastawiamy się na to, iż będzie nam dane podglądnąć pewne aspekty pracy tutora, spotkać go, porozmawiać o swoich inspiracjach, namówić do krytyki portfolio itd, to na 100% znacznie więcej wyniesiemy z takich warsztatów.
A Lara to kopalnia inspiracji, przynajmniej dla mnie. Szczególnie, że było mi dane pracować w naprawdę małej grupie .Nie lada gratką dla mnie była także ocena mojego portfolio, gdyż Lara w sposób otwarty i szczery potrafiła doradzić mi, w czym jestem dobry jej zdaniem, nad czym powinienem popracować, a co kompletnie zarzucić. To naprawdę ważny krok w rozwoju fotograficznym i każdego zachęcam do pokazania swoich prac komuś, kogo podziwiają i właśnie u takich osób (zamiast forumowych haterów) szukać porady i konstruktywnej krytyki. Tym milej było uczestniczyć w tych warsztatach, że creative team, współpracujący w trakcie sesji był naprawdę świetny, począwszy od fryzjera, po wizażystkę, stylistkę itd. Zaowocowało to naprawdę ciekawymi stylizacjami, nawiązującymi do najnowszych trędów mody ulicznej.
Nie powiem, dla maniaków sprzętowych (jak ja) było też parę rarytasów. Otóż sesja odbywała się w Hasselblad Studios, zatem mieliśmy pełny dostęp do Hasselblad H4D z przystawką 40Mpix i kompletem obiektywów. Jako, że ten duży, drogi i ciężki kawał sprzętu budził respekt i przestrach wśród uczestników warsztatów, niespecjalnie chcieli oni używać go w trakcie zdjęć, traktując go z należytym nabożeństwem. Właściwie to wśród większości uczestników, bo zapewne nie we mnie – ja z niekłamaną radością i nie zważając na ciężar tego cholerstwa, przez większość czasu fotografowałem sobie tymi cudami. Większość zdjęć z tego wpisu zresztą pochodzi właśnie z owego “cacka”.
Przyszedł także Canon w odwiedziny, pokazując 2 body – 1dX i 5d Mark III, jakies nowe obiektywy, m.in. 24-70 oraz nową lampę. O tych cudeńkach jednak napiszę w osobnym poście, gdyż także nie omieszkałem poddać swoim subiektywnym crash testom :)
Wspominałem już wyżej, że Lara to kompletny minimalista oświetleniowy. Pracuje głównie w plenerze ze światłem zastanym. W studio natomiast preferuje dość oszczędne metody oświetlenia. Zatem większość zdjęć w tym poście to klasyczny OneLight. OneLight z ktorego wychodzę jako fotograf, a od którego odpłynąłem przez lata kompletnie. OneLight do którego jakże miło było wrócić! Tym bardziej, że blog wraca, to czemu właściwie i OneLight nie miałby :)
W prezentowanych tu zdjęciach świeciliśmy jednym softboxem pod kątem około 45 stopni, dość blisko modelki/modelek. Takie światło, mimo, iż bardzo proste jest jednym z najbardziej klasycznych metod oświetlenia, dając możliwość pracy z cieniem i półcieniem. Plusem Hasselblad Studios jest rozmiar planu, który daje możliwość oddalenia modelki od tła nawet o kilka metrów. To z kolei wpływa na ilość światła docierającego do tła i pozwala na kreatywne decyzje dotyczące jego koloru. W naszym przypadku tło było zupełnie białe, natomiast poprzez znaczne oddalenie zrobiło się ciemno szare, zgodnie z regułami prawa odwrotności kwadratów. Jest to naprawdę prosty setup, pozwalający jednak na wiele eksperymentów i skupienie się na kadrach, pozach modelki, klimacie zdjęć. Z czystym sumieniem zatem polecam OneLight każdemu, kto zaczyna przygodę z oświetleniem, tak w studio jak i w plenerze. Bo to najprostsza droga do zrozumienia oświetlenia. Kiedy opanuje się jedno światło w plenerze, bardzo łatwo dodać drugie, które jest w pakiecie – słońce, tak aby współpracowało z nami w tworzeniu zdjęcia. A potem już tylko kolejna i kolejna lampka :)
W najbliższych dniach mam zamiar spełnić kolejne swoje marzenie fotograficzne – wybrać się do Indii. Tylko ja, moja żona, aparat, jedna mocna lampa plenerowa i wiejskie tereny Rajasthanu. Obserwacja prawdziwego życia, fotograficzny portret tych okolic, strobistyczne podglądanie innych kultur. Strasznie cieszę się na ten wyjazd i wiąże z nim spore nadzieje. Nie omieszkam zatem podzielić się swoimi wrażeniami (i oczywiście zdjęciami) zaraz po powrocie z tego foto-urlopu. Tymczasem “Lukasz Piech Blog Strobistyczny” uważam za (ponownie) otwarty!
]]>Sesja już raczej z tych zaległych, jednak do tej pory nie było okazji o niej napisać. A generalnie jest o czym, bo była i Sara jako modelka, i Lukasz jako asystent i Joanna jako wizażystka i dyrektor kreatywny. Były nawet ciuchy Doroty, sporo zabawek fluorescencyjnych, chłopaki z IMAGINE, klub Baroque, urlop w robocie (bo sesja rano). Były farby UV, styropianowe kulki połączone rurkami do napojów, bransoletki ze sklepu indyjskiego, prawdziwe perły, które nie chciały świecić, nawet fluorescencyjne wałki do włosów. Były krany kamerowe, z 5 aparatów do VideoDSLR, ogólny harmider i zamieszanie. Generalnie “się działo” !
Sesja ta, ukaże się w najnowszym Musee Magazine, ale przy okazji zgłosiłem jedno ze zdjęć (poniżej) do konkursu magazynu Lidii Popiel “FineLife”, o którym już niejednokrotnie pisałem. Tym razem tematem prac było haslo “Home alone – w oczekiwaniu na gości”. Nie to żebym się chwalił, ale ku mojemu zaskoczeniu, zdjęcie Sary z “odjechaną bransoletną” zostało laureatem tej edycji konkursu FineLife. Podobno wygrałem nawet jakąś drukarkę, ale nie znam jeszcze żadnych szczegółów – podałem adres, poczekam, zawsze drukarka fotograficzna się przyda w domu! :)
Sprawy techniczne nie były najprostsze niestety. Próbowałem się jakoś przygotować merytorycznie do sesji, przeszukując google przez parę ładnych wieczorów. Niestety nie było tego za wiele. Zatem postanowiłem potestować trochę w domu przed sesją. Po zakupieniu 2 lamp UV – 25W i 85W zamęczałem moją żonę i córkę, poprzez notoryczne gaszenie światła i oświetlanie ich tymi dziwnymi żarówkami UV. Wiedziałem jedno – ISO to nie będzie mój przyjaciel. Kurs fizyki skończyłem już parenaście lat temu, ale przekonałem się, że te lampy przenoszą tylko niewielkie pasmo widzialne. Musiałem więc pomyśleć o tym co na modelce będzie “świecić” jako jedno ze źródeł, a czego użyć jako oświetlenia ogólnego sceny. Wybór padł na softbox 90x60cm, który uprzednio wykleiłem białym papierem do drukarki. Papier odbijał światło UV i dzięki temu uzyskiwaliśmy ładną (acz strasznie delikatną) niebieskawą poświatę. Niestety poświata była bardzo ale to bardzo słaba, zatem moje bazowe ISO musiało być w okolicach 1000. Drugą lampą UV świeciliśmy bezpośrednio na modelkę, z bardzo bliskiej odległości. Jeśli zastanawiacie się, gdzie na secie znajdowała się ta żarówka, to pewnie gdzieś zaraz za obramowaniem kadru. A wszystko znów przez ilość emitowanego światła. Na szczęście makijaż UV oraz wszelkie fluorescencyjne przedmioty w kadrze oddawały sporo światła i działały jak lokalne, małe lampki. Aby uzyskać odpowiedni kolor tła dobłyskiwaliśmy na bardzo małej mocy lampkami z kolorowymi filtrami. W zdjęciach portretowych mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu, gdyż podłoga klubu złożona była z kolorowych lamp ok 50x50cm, a owo światło zastane idealnie miksowało nam się z UV pod względem mocy. To szczęśliwy traf, gdyż bardzo trudno było zbalansować światło z naszych “czarnych żarówek” z czymkolwiek innym – błyskiem, światłem zastanym.
Wspominałem już że było ciemno? :) Niestety wymuszało to też na nas dość długie czasy otwarcia migawki – w większości zdjęć jest to 1/50 sekundy lub dłużej. Nie jest to najbezpieczniejszy czas, jeśli chodzi o ostrość zdjęć, zatem najlepiej byłoby używać statywu. Jednak to dość niewygodne rozwiązanie. Naukowcy forumowi powiadają, że bezpiecznie utrzymać w rękach można aparat do czasu o wartości odwrotności ogniskowej. Ja robiłem w zakresie od 50 – 85 mm wiec… byłem mniej więcej w zakresie :) Dobłyskiwanie kolorem też pomagało, gdyż (choć niewiele bo i błyskaliśmy niewiele) zamrażało modelkę. Nie chcę przez to powiedzieć, że 100% zdjęć było ostrych, ba nawet 70% nie było. Ale przy pewnym uścisku aparatu, kontroli ostrości na monitorku i pewnej dozie bezczelności, można było wybrać parę “znośnych” ujęć. Poza tym, tego typu fotografia to nie zupka chińska – super ostra być nie musi :)
UV tworzy też straszne artefakty kolorystyczne. RAW wyglądał dość podobnie do ostatecznych zdjęć, natomiast spotykałem najróżniejsze fenomeny, np wypalenia w kolorze niebieskim, zielonym, czy różowym. Nie próbowałem zbytnio ingerować w kolorystykę tych zdjęć, gdyż uznałem, że skoro charakterystyka tego światła jest taka a nie inna, nie powinienem tego na siłę zmieniać. Jeśli chciałbym zdjęcie bez tych wszystkich aberacji, pewnie zrobiłbym je w studio pod jakimiś super lampami z mega precyzyjną temperaturą barwową. Zatem nic z tych rzeczy – skoro UV tak działa, to tak zostawiam. Obróbka jak wspomniałem ograniczyła się do nasycenia kolorów UV (słabe lampy, jeśli będziecie robić podobną sesję kupcie co najmniej 3 żarówki po 85W) oraz podstawowych korekt portretowych.
Do kompletu brakuje tylko video… No, wait, mamy i video :) Dzięki pomocy niezmiernie zdolnych chłopaków z IMAGINE, pod wodzą Jarka oraz Patryka z Davero, stworzyli dla nas naprawdę fajny Behind the Scenes. Panowie zawstydzili nawet Turbodymomana i na sesji pojawili się z większą ilością sprzętu niż ja (a to nie proste zadanie), ale mimo tego starali się jak najmniej przeszkadzać na sesji :) Choć mieli swoje upatrzone kadry, do których musieliśmy się dopasować. Ale do wizji takich fachowców z pewnością warto się dopasowywać. Chłopaki wiedzą co robią i robią to naprawdę świetnie. Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze kiedyś współpracować!
Jeden z moich znajomych (przy okazji jeden z lepszych filmowców jakich znam), otworzył właśnie serwis oferujący profesjonalne wydruki fotograficzne. Widziałem jakość tego co potrafi wyprodukować i muszę powiedzieć, że jestem pod ogromnym wrażeniem. Serwis Forento oferuje wydruki fotograficzne zdjęć w standardach wystawienniczych na papierach Ilford, Epson oraz Harman by Hahnemühle. Dostępne formaty to A3+ (32,9 x 48,3cm), A4 oraz kwadrat o wymiarach 32,9 x 32,9cm. Serwis jest w fazie Beta, jednak system składania zamówień jest w pełny funkcjonalny, jeżeli macie jakieś pytanie, z wielką ochotą Maciek odpowie na każde z nich, pod adresem [email protected]
Specjalnie dla czytelników mojego bloga mam kupon rabatowy – VO92GB4O66LH. Kupon Rabatowy 10% ważny do 21 marca 2012
Na koniec sensu stricte, przynajmniej na tą chwilę, chciałbym Wam podziękować za to, że tak wiernie czytaliście mojego bloga. Te ponad 1000 unikalnych odwiedzin i dziesiątki maili tygodniowo (od razu przepraszam, że nie na wszystkie odpisywałem) to oznaka tego, że to co robiłem było jednak potrzebne i sensowne. To bardzo miłe wiedzie, że choć może nie wszystkie zdjęcia się podobały w równym stopniu, to i tak od paru lat ten blog znalazł swoje miejsce w blogosferze, jako źródło jakiejś tam wiedzy fotograficznej. Strasznie cieszę się, jeśli ktoś podglądnie jeden z moich pomysłów i zrobi go 100 razy lepiej ode mnie, bo na tym właśnie miał polegać ten blog – dać Wam podstawy, które można dowolnie rozwijać. Obecnie postanowiłem zawiesić tą działalność na pewien bliżej nieokreślony czas. Pozdrawiam zatem wszystkich czytelników i polecam się na przyszłość.
Łukasz Piech
]]>